MIAŁEM URLOP, ŚWIECIŁO SŁOŃCE…
…moja żona zrobiła już kawę i przyniosła bułki. Usiadła mi na kolanach i powiedziała to, co już od jakiegoś czasu przypuszczałem: „Jestem w ciąży!”. Ogromnie się ucieszyłem! Właściwie chciała mi o tym powiedzieć dopiero w moje urodziny, ale ze względu na krwawienia nie mogła tego już dłużej ukrywać. Podczas następnego badania USG ginekolog zwrócił uwagę na jakby za duży pępek. W związku z tym zalecił nam badanie wód płodowych, które jednak uznaliśmy za zbyt niebezpieczne. Wobec tego lekarz – alternatywnie – skierował nas na dokładniejsze badanie do jednego ze swoich kolegów. Czuliśmy się osamotnieni z naszym lękiem, uzgadnialiśmy wszystkie terminy wizyt, aby potem je odwoływać. Poprzez pewną znajomą, która prowadzi tak zwaną Regenbogengruppe (spotkania m.in. w gronie dzieci w wieku przedszkolnym, również integracyjne z udziałem dzieci upośledzonych), trafiliśmy do diakonii, potem zaś wreszcie do specjalistycznego gabinetu diagnostyki prenatalnej. Szybko uzgodniliśmy termin wizyty. Pojechaliśmy tam w zasadzie po to, by rozwiać ostatnie wątpliwości i lęki. Niestety, przeżyliśmy szok: ściana jamy brzusznej była otwarta i wystawały z niej trzewia! To było dzień przed moimi urodzinami. Kolejne badania wykazały występowanie trisomii 18 „wraz ze wszelkimi wadami uniemożliwiającymi życie”. To było jak uderzenie w twarz. Rozmowy ze specjalistą w zakresie diagnostyki prenatalnej, genetykiem i kierowniczką diakonii pokazały wprawdzie doświadczenia w podobnych przypadkach tego typu, stanowiły jednak niewielką pociechę.
Ja byłem właściwie za aborcją, i to tak szybko, jak tylko to możliwe, nie chciałem jednak przymuszać czy namawiać mojej żony do czegoś, czego ona później być może żałowałaby lub co być może stanowiłoby dla niej obciążenie. Kolejne rozmowy z wyżej wymienionymi osobami pozwoliły nam zauważyć, że ci ludzie, którzy każdego dnia mają do czynienia z tym horrorem, poprzez swoje doświadczenia mogą nam przynajmniej trochę pomóc w odnalezieniu naszej drogi, która właściwie była drogą mojej żony. Moja żona zdecydowała się donosić to dziecko.
To był trudny czas, który trwale zmienił nasze życie. Świata wokół nas albo nie doświadczaliśmy wcale, albo też inaczej niż do tej pory, co jednak, mając w głowie tę koszmarną myśl, zauważyliśmy dopiero później. U mnie na pierwszym planie pozostał lęk, że to dziecko mogłoby przyjść na świat żywe… Jak długo i jak będzie mogło żyć, czy to w ogóle będzie „życie”, czy już teraz nie dręczymy dziecka lub czy to późniejsze doświadczenie nas nie złamie…? Myśli, pytania i lęki bez końca.
Podczas rutynowego badania mniej więcej trzy miesiące przed naturalnym terminem porodu stwierdzono, że dziecko zmarło w łonie matki. Te cztery dni do porodu, który nim w zasadzie wcale nie był, były koszmarem przede wszystkim dla mojej żony – u mnie nastąpił on dopiero potem, gdy żona już się lepiej czuła.
Trzeba było zorganizować pogrzeb. Kopiąc grób, płakałem, ponieważ było to jedyne, co mogłem zrobić dla mojego chłopca.
Na podstawie : „Dziecko, którego nie urodziłam” Detlev Katzwinkel, wydanie polskie Poznań 2009 r.